Michał Trela, dziennikarz Przeglądu Sportowego, w długiej rozmowie dla naszego portalu, wspomina między innymi, jak wyglądał jego pobyt w jednej z najsłynniejszych redakcji piłkarskiej na świecie magazynu Kicker, gdzie był prawdopodobnie pierwszym w historii zagranicznym praktykantem.
Zacznę od Kickera. Jak to się właściwie stało, że trafiłeś do miejsca, które jeśli dobrze pamiętam, nazwałeś redakcją piłkarskiej Biblii?
Wiedziałem, że na trzecim roku studiów będę miał możliwość wyjazdu na Erasmusa. Chciałem to maksymalnie wykorzystać także zawodowo. Od początku wchodziły dla mnie w grę tylko kraje niemieckojęzyczne, a jednym z miast, do których mogłem pojechać, była Norymberga, gdzie jest główna siedziba Kickera. Wiedziałem, że muszę tam pojechać i spróbować się tam dostać.
Na pół roku przed wyjazdem zacząłem wysyłać maile z prośbami o staż. Na pierwszy, drugi, trzeci nie dostałem odpowiedzi. Za czwartym razem sekretarka odpisała, że przekazała prośbę naczelnemu. Dzień później zadzwonił szef działu piłka zagraniczna, że mnie przygarną i mam się zgłosić po przyjeździe do Niemiec. Porozmawialiśmy o tym, jak sobie wyobrażam praktyki i po przyjeździe faktycznie okazało się, że dopiąłem swego.
Pamiętam Twój artykuł, w którym opisywałeś właściwie nijak wyglądający z zewnątrz budynek redakcji. Natomiast w środku to już właściwie wielkie muzeum, jedno wielkie archiwum niemieckiej piłki. Jak się czułeś przechadzając tymi korytarzami po raz pierwszy?
Co tu dużo mówić, jak w raju. Ktoś, kto interesuje się niemiecką piłką, musi się tam tak czuć. Tuż przy wejściu gablota z paterą za mistrzostwo Bundesligi i armatą – nagrodą, dla króla strzelców. Na ścianach archiwalne wydania Kickera. Na półpiętrach – wspomnienia wszystkich niemieckich mistrzostw świata. Do tego wewnątrz pomieszczeń przepastne archiwa z wszystkimi numerami. A w samej redakcji zakulisowe rozmowy o Bundeslidze, wiadomości jeszcze niepublikowane, ciekawostki.
To była rewelacja znaleźć się w środku. Żeby to zilustrować – siedzę w którąś niedzielę przy biurku. Na stole obok dzwoni telefon. Odbiera dziennikarz zajmujący się Bayernem Monachium. Oddzwaniał do niego Uli Hoeness. Tam wielki futbol był naprawdę na wyciągnięcie ręki… po słuchawkę telefonu.
Czego przede wszystkim się tam nauczyłeś? Niemiecki „slang” dziennikarski jest trudny do opanowania?
Przede wszystkim, zobaczyłem skąd się wzięła renoma Kickera. Zobaczyłem, że żaden fragment tej gazety nie jest robiony „na odwal się”. Nie ma zapychania gazety na siłę. Są rubryki, których czytając Kickera niemal nigdy nie zauważam, a będąc w środku widziałem, że tam cała redakcja dyskutuje nad nimi tydzień czy dwa tygodnie przed publikacją. To samo z notami – sztab ludzi kłóci się o to czy powinno być 3 czy jednak 3,5.
Widziałem też, co by nie mówić, inny dziennikarski świat. Nasze redakcje są mniej lub bardziej biedne. Tam każdy dziennikarz jeździł na mecze służbowym Audi. Ale inny świat objawiał się też w rzeczach niematerialnych – wspominałem o tym Hoenessie, który oddzwaniał do dziennikarza Kickera. Do większości postaci naszej piłki trzeba wydzwaniać, zanim łaskawie bąkną parę zdań do telefonu. A tu prezes jednego z największych klubów na świecie nie ma problemu z tym, żeby – w niedzielę! – oddzwonić. W Polsce to dziennikarze jeżdżą na wywiady z zawodnikami. W Niemczech często to zawodnicy przyjeżdżają na wywiad do Kickera. Ale zapracowali na ten szacunek przez wiele lat.
Co do slangu dziennikarskiego – nie powiedziałbym, że już go opanowałem. Rozumiem użycie, ale samemu skupiałem się raczej na tym, żeby mówić jak najbardziej poprawnym niemieckim, nie siliłem się na mówienie slangiem.
Można w ogóle porównać dzień meczowy Bundesligi dla dziennikarza pracującego na stadionie, z tym, czym na co dzień masz do czynienia w Ekstraklasie?
Jak najbardziej można porównać. Oczywiście, dziennikarz Kickera jedzie na mecz autostradą, służbowym Audi, słuchając radia piłkarskiego, które u nas prawie nie istnieją. Na stadionie zjada dwudaniowy obiad, co u nas zapewnia parę klubów, ale nie jest to norma.
Natomiast jeśli chodzi o samą pracę, wszystko wygląda już mniej więcej podobnie. Jedynie na stadionie w Stuttgarcie zauważyłem bardzo pozytywne wspomaganie dla dziennikarzy – przy każdym stanowisku był telewizor, pokazujący mecz z około 10-sekundowym opóźnieniem. Dzięki temu wszyscy mogli na spokojnie obejrzeć, kto strzelał a kto faulował. To przeniósłbym do Polski. Ale generalnie jeśli chodzi o standardy pracy dziennikarza w Polsce i w Niemczech już na samym stadionie – jest bardzo podobnie.
A piłkarze gdzie są bardziej rozkapryszeni i mniej chętni do przeprowadzenia ciekawej, niesztampowej rozmowy? Który z zawodników najmilej zaskoczył Cię w strefie wywiadów?
Wiadomo, że i w Polsce i w Niemczech znajdą się bardzo sympatyczni i bardzo rozkapryszeni rozmówcy. Ale generalnie, o dziwo, więcej „gwiazdorzenia” w strefie mieszanej jest w ekstraklasie. Wielu, nawet jeśli się zatrzyma, odpowiada cały czas tak samo, z miną, pokazującą, jak bardzo mu się nie chce.
W strefach mieszanych w Bundeslidze jest zupełnie inna atmosfera. Największe gwiazdy nie mają problemu, żeby się zatrzymać i pogadać. Przedstawiany jako arogant i facet o wielkim ego Arjen Robben zawsze odpowiada cierpliwie i z uśmiechem na ustach.
Ale i tak najlepszy jest Thomas Mueller. Nie było to dla mnie zaskoczenie, bo nawet w telewizji widać, że gość jest sympatyczny, ale naprawdę, zrobił na mnie wielkie wrażenie. Facet wygrał wszystko, co się dało, w młodym wieku, mógłby mieć ego, które nie mieści się w drzwiach, ale i tak się zatrzymywał i zawsze mówił coś ciekawego. Gdy widzi się po meczu Bayernu grupę rechoczących dziennikarzy, to znaczy, że właśnie rozmawiali z Muellerem.
O tym, że nie ma żadnego gwiazdorzenia, najlepiej świadczy fakt, że… piłkarze Bayernu nie odmawiali mi rozmowy. Mimo że słysząc, że zaczepia ich dziennikarz polskiego dziennika, nie mówiący perfekcyjnym niemieckim, mający wschodnioeuropejski akcent, mogliby teoretycznie odmówić. A i tak bez problemów rozmawiali.
Czego Kicker wymaga od dziennikarza, wysyłając go na mecz Bundesligi? Co potrzebują od Ciebie mieć napisane na kilkadziesiąt minut po meczu, z jakimi zadaniami jechałeś na stadion?
Zacznijmy od tego, ze gdy już przyszedłem do Kickera, spytali mnie, jak sobie wyobrażam praktyki. Powiedziałem, że na pewno mają takie miejsce, gdzie trudno dojechać, drużynę, która źle gra, której trenerem jest fatalny rozmówca i nikt tam nie lubi jeździć. Ja mogę tam jeździć i się nimi zajmować. Usłyszałem jednak „Nein, nein, nein”. Wytłumaczyli mi, że mój niemiecki jest dobry i w ogóle super, ale żeby pisać w Kickerze, trzeba pisać lepiej niż większość Niemców.
Przystałem więc na to, że będę miał dostęp wszędzie, będę mógł siedzieć w archiwum ile chcę, czytać agencyjne newsy i przekazywać co ważniejsze w określone miejsca, ale po cichu liczyłem, że wykorzystam jakiś swój moment na napisanie tekstu.
Moment nadarzył się z początkiem grudnia. Miałem jechać na mecz Pucharu Niemiec Augsburg – Bayern. Siedziałem w redakcji, przeglądałem Twittera. Zobaczyłem, że Leszek Bartnicki z Orange Sport poinformował, że ktoś z PZPN jedzie na ten mecz oglądać Matthiasa Ostrzolka. Zapaliła mi się lampka. Zadzwoniłem do Leszka, który powiedział mi, że chodzi o Macieja Chorążyka. Zdobyłem numer do Macieja Chorążyka, który potwierdził mi tę informację. Wtedy poszedłem prosto do redaktora, który zajmuje się Augsburgiem i spytałem, czy coś o tym wie. Nie wiedział. – Trzeba by było z Ostrzolkiem o tym pogadać, ale ja nie jadę dzisiaj na mecz – powiedział. – Ja jadę. Pogadam z nim – powiedziałem.
Wiedziałem, że to jest ta szansa, której nie mogę zmarnować. Stałem w strefie mieszanej dwie godziny po meczu. Złapałem w końcu Ostrzolka, wyszedłem ze stadionu jako najszczęśliwszy człowiek na świecie. Mimo że okazało się, że nie mam już jak z Augsburga wyjechać, bo była północ, a najbliższy pociąg odjeżdżał o 6 rano. Mimo że wszystko było pozamykane. Przez sześć godzin chodziłem przy minusowych temperaturach, zwiedzając Augsburg, więc znam wszystkie zakamarki miasta.
Wiedziałem, że jak wyślę dziennikarzowi gołą wypowiedź Ostrzolka, to wykorzysta ją, podpisując się swoim nazwiskiem. Napisałem więc najbardziej poprawny tekst po niemiecku, na jaki mnie było stać i wysłałem. Po korekcie – opublikowali.
Później jeszcze raz udało mi się opublikować w Kickerze – gdy po meczu w Stuttgarcie, gdy Arek Milik strzelił gola, jako jedyny zrobiłem z nim wywiad – w końcu rozmawialiśmy po polsku. Akurat było zapotrzebowanie na rozmowę z Milikiem, więc poprosili mnie o spisanie.
Generalnie jednak, na stadiony Bundesligi nie jeździłem z wielkimi zadaniami z Kickera – wysyłał mnie raczej Przegląd Sportowy. W Kickerze na stadionach miałem podpatrywać, ewentualnie wypowiedzieć się w kwestii noty, czy złapać jakiegoś zawodnika w strefie mieszanej.
Odwiedzałeś również niższe ligi, nieraz chyba nawet czwartoligowe niemieckie areny. Dzięki temu miałeś przyjemność dowiedzieć się, że Stefan Kiessling ma stadion swojego imienia. Tego typu przygód jednak pewnie miałeś znacznie więcej…
Starałem się zawsze jechać na jakiś mecz, ale nie miałem środków ani czasu, by jeździć po całych Niemczech, więc szukałem meczów w szeroko pojętych południowych Niemczech – od Frankfurtu po Freiburg. Gdy nic nie było – chodziłem na ligi regionalne.
Najniżej byłem na 9. poziomie rozgrywkowym, który niczym nie różni się od 9. poziomu rozgrywkowego w Polsce. Tacy sami dziadkowie dogadujący piłkarzom, tacy sami piłkarze, podobne kartofliska. Świetne doświadczenie.
Raz, zawodnicy Jugoslavji Erlangen, chcieli mnie nawet zwerbować, bo mieli notoryczne problemy ze składem. Stadion Stefana Kiesslinga w Bambergu odkryłem przypadkiem. Pojechałem na inny stadion niż miałem. Na arenie Stefana Kiesslinga nic się nie działo, zagadnąłem okolicznych dziadków i powiedzieli mi, że mecz Eintrachtu Bamberg jest na innym stadionie, na drugim końcu miasta. A że do pierwszego gwizdka było 10 minut i nie zdążyłbym dotrzeć, wyprowadził z garażu swojego Mercedesa, kazał mi wsiadać i zawiózł na mecz.
Podczas takich wizyt na niższych ligach okazało się, że stereotyp zimnych i niedostępnych Niemców jest kompletnie nieprawdziwy. Wszyscy byli bardzo serdeczni.
Jak to właściwie u Ciebie zaczęło się z Bundesligą? Słynny ?Ran”, telegazeta, czy jednak inaczej?
Zabrzmi to jak herezja, ale ja właściwie w Bundeslidze na całego siedzę od dość niedawna. Owszem, pamiętam oglądanie u dziadków Rana i bramek na DSF-ie, tak przeżyłem dramatyczny finał sezonu 2001, ale później oglądałem Bundesligę tak samo, jak inne ligi europejskie. Zawsze orientowałem się, co się tam dzieje, ale nie było tak, że Bundesliga była u mnie zdecydowanie na pierwszym miejscu. Nawet w 2008 roku, gdy zakładałem bloga „Z nogą w głowie”, częściej pisałem o Anglii niż o Niemczech.
Z czasem jednak Bundesliga pochłaniała mnie coraz bardziej. Uczyłem się języka, więc zacząłem czytać niemieckie artykuły i wyłapywać ciekawostki. Poszedłem na niemcoznawstwo na UJ, co dało mi do tej ligi odpowiednie tło, świetnie się łączyło. Wiedziałem, że we Fryburgu jest stadion, który napędza się energią słoneczną, ale na studiach dowiedziałem się, że Fryburg to najbardziej słoneczne miasto w Niemczech. Wszystko zaczęło się układać w puzzle. Dzisiaj Bundesliga jest dla mnie zdecydowanym numerem jeden, ale przez długie lata interesowałem się przede wszystkim futbolem, obojętne z jakiego kraju.
Na mnie duże wrażenie robiła zawsze otoczka wokół meczów Bundesligi. Wspomniałeś piłkarskie radio. Ale nie tylko to. Tam co tydzień, w każdej kolejce, w każdym mieście, w którym rozgrywany jest mecz, od rana czuje się atmosferę piłkarskiego święta. Szybko zbierają się sąsiedzi, puby tętnią życiem. Jest przede wszystkim bezpiecznie. Poza tym w tygodniu jest wiele otwartych treningów dla kibiców, piłkarze są dla nich dostępni. Co przeniósłbyś do Polski z tej otoczki wokół Bundesligi, to jak się ją tworzy poza stadionem?
Ja bym w ogóle przeniósł całą Bundesligę do Polski! Kocham ekstraklasę, ale spokojnie bym ją przehandlował. Trzeba spojrzeć szerzej – wyjeżdżając do Niemiec, spodziewałem się, że zobaczę inny świat. Z czasem okazywało się, że niemieckie pociągi też się spóźniają, nie wszędzie jest czysto, nie wszędzie jest porządek w papierach, czyli generalnie jest bardzo podobnie do Polski.
I gdy miałem wracać, doszedłem do wniosku, że z Niemiec do Polski przeniósłbym… tylko Bundesligę. Jako całość – właśnie razem z otoczką, którą podałeś. Kilkaset osób na ważniejszych treningach. Zawodnicy będący blisko kibiców. Pociągi pełne kibiców jadących na mecz. W żadnym innym kraju nie widziałem tak mocno, że zbliża się mecz, jak właśnie w Niemczech. Na ulicach, w pubach, w komunikacji publicznej – wszędzie są kibice. I to nie tylko gdy gra Bayern, ale też gdy gra Hoffenheim. Zawsze są kibice gości. I wszyscy podróżują w barwach, nikt się tego nie musi obawiać. Dość znamienne, że gdy ostatnio podróżowałem metrem na mecz Espanyolu Barcelona, to spokojnie siedziałem i nie widziałem ani jednego kibica. A metro w Monachium przed meczami Bayernu i TSV 1860 wyglądało jak autobus w Pakistanie. Ludzi 10 razy więcej niż przepisowa liczba w wagonie. Gdy już jesteś tak ściśnięty, że nie możesz oddychać, ktoś intonuje „Kto nie skacze, ten z…”.
Nie podejrzewałem o to Niemców. Myślałem, że to raczej hiszpańskie, włoskie. Do Niemców mi nie pasowało. A oni są kompletnie świrnięci na punkcie futbolu. Kompletnie. Niby w Polsce piłka też jest sportem narodowym, ale nawet nie w 5% tak mocno, jak w Niemczech.
Utkwił mi w głowie człowiek ze Stuttgartu, który chyba jeszcze pamiętał wojnę. Przed meczem z Bayernem wspinał się na szczyt trybuny. Ledwo oddychał, ledwo ruszał nogami. Z pomocą dwóch porządkowych, jakoś pokonywał stopień po stopniu. Wyglądał, jakby miał zaraz umrzeć. A jak pamiętamy, Stuttgart później prowadził z Bayernem przez cały mecz i przegrał po golu w ostatniej minucie. Ja, niezwiązany emocjonalnie z żadnym z klubów, czułem jak bardzo ich wszystkich to musi boleć. Patrzyłem na tego dziadka, jak on to znosi. Znosił ciężko. Ale daję głowę, że tydzień później znów wspinał się mozolnie na trybunę. Takich przykładów na każdym stadionie jest mnóstwo.
A jak redaktorzy Kickera postrzegali polski futbol? Rozmawialiście na temat – nie lubię tego określenia, ale użyję – farbowanych lisów?
Postrzegali nasz futbol lepiej niż my go do niedawna postrzegaliśmy. Podkreślali, że mamy dobrych piłkarzy i w końcu musimy zacząć dobrze grać. Przepowiadali, że to sytuacja tymczasowa, że przegrywamy z krajami, z którymi absolutnie nie powinniśmy przegrywać. Podkreślali tylko, że musimy zacząć szkolić systemowo, tak jak Niemcy to zrobili.
Dyskusji o farbowanych lisach raczej nie rozumieli. Społeczeństwo niemieckie nie jest jednorodne jak w Polsce. Tam dobrze rozumieją, że nie ma tylko czerni i bieli, ale jest jeszcze szarość. Że dzieci z rodzin imigranckich mogą mieć różne konflikty tożsamościowe, podczas gdy u nas większość ludzi nie wyobraża sobie, że można czuć związek z dwoma krajami. Dziwili się raczej braniu poszczególnych zawodników. Np. Sebastiana Boenischa, który w redakcji – przynajmniej tej norymberskiej – nie miał dobrej prasy. Ale chodziło o sprawy stricte piłkarskie.
Wymieniałeś z redaktorami Kickera wiadomości po zwycięstwie Polaków w meczu z Niemcami?
Tak, rozmawialiśmy. Podkreślali, że mieli rację, że w końcu musimy zacząć grać na miarę potencjału.
Jaką przyszłość widzisz przed Rogerem Schmidtem w Bayerze? Adrian Liput z naszej redakcji ciągle chętniej widziałby na ławce trenerskiej Saschę Lewandowskiego.
Wy się na Bayerze znacie lepiej, bo oglądacie każdy jego mecz, ja rozkładam akcenty na całą Bundesligę, więc może Adrian ma rację, nie wykluczam. Dla mnie Roger Schmidt udowadnia, że jest świetnym fachowcem. Oczywiście, Bayer miał jesienią przeróżne momenty. Czasem grał znakomicie, czasem beznadziejnie, często robił to nawet w obrębie jednego meczu czy jednej połowy. Ale widać, że Schmidt ma pomysł na tę drużynę, wydaje mi się, że ją rozwija. Pamiętajmy, że za nim dopiero pierwsze pół roku pracy, a już wyniki i styl ma całkiem przyzwoite. Według mnie będzie tylko lepiej.
Przed sezonem pisałem, że to Bayer będzie największym rywalem Bayernu. Wprawdzie okazało się, że Bayern nie ma żadnych rywali i w górę wyskoczył jeszcze Wolfsburg, ale Bayer może nadal powalczyć o wicemistrzostwo.
Myślisz o tym, żeby kiedyś raz jeszcze na dłużej wybrać się do Kickera? Który moment z tej niesamowitej przygody i pracy wspominasz z największym uśmiechem?
Raczej nie. Jestem zadowolony z tego, co zrobiłem w Kickerze. Zobaczyłem jedną z najlepszych redakcji sportowych świata, opublikowałem w niej teksty, mimo że – jak sami mi powiedzieli – byłem pierwszym zagranicznym praktykantem, jakiego mieli i teoretycznie stałem na straconej pozycji. Wyniosłem masę kontaktów, które bardzo mi się przydadzą.
Ale ten etap się skończył. Teraz mógłbym pojechać do Kickera w odwiedziny, ale na dłużej? Na praktykę już nie, a jeśli chodzi o stałą pracę – przyszłość wiążę z Polską. Zamierzam wykorzystywać doświadczenia z tamtych czasów w polskich mediach. Z największym uśmiechem wspominam tamtą augsburską noc, po wspomnianym wywiadzie z Ostrzolkiem. Z jednej strony czułem, że to mój wielki moment, z drugiej – wszystko się wtedy układało źle. Dworzec – zamknięty, McDonaldy – zamknięte, knajpy – zamknięte. Nawet hotele o tej porze już nie przyjmowały. Był grudzień, zimno jak cholera, przede mną jeszcze parę godzin. W końcu wpadłem na to, że w nocy powinny być otwarte chociaż… kluby nocne. Spróbowałem – zamknięte, bo środa. Gdy już w końcu wsiadłem do upragnionego pustego pociągu, po sześciu godzinach, okazało się, że nie działa ogrzewanie (jak w PKP). Więc wściekły siedziałem dalej. Podszedł konduktor. Prosi o bilet. Podaję – mówi, że do godziny 9.00 obowiązują inne i mój jest nieważny. Więc chcę dopłacić te kilka euro. Nie można dopłacić – trzeba kupić nowy. Patrzę do portfela – brakuje mi gotówki. Pytam czy można kartą – nie można. I co teraz? Muszę wysiąść na najbliższej stacji. Wyszła moja polska mentalność – do końca nie wierzyłem, że ten konduktor wyrzuci mnie o 6 rano z pustego pociągu. Ale wyrzucił mnie w jakiejś bawarskiej wiosce, przez co przez moment pomyślałem, że Niemcy to jednak źli ludzie.
Spojrzałem na rozkład – najbliższy pociąg odjeżdżał stamtąd za trzy godziny. Po sześciu godzinach na ulicach Augsburga – nie miałem zamiaru tam siedzieć. Wróciłem do tego samego pociągu i zatrzasnąłem się w toalecie i przeklinając ten cholerny kraj, dojechałem do Norymbergi. Wtedy nie było mi do śmiechu, ale chwilę później zadebiutowałem w Kickerze, więc wszystko zostało mi wynagrodzone. Zobaczyłem, że żeby napisać do Kickera, trzeba swoje odcierpieć. Ale dziś wspominam to jako zabawną historię, jak z książek Janusza Rudnickiego.
Wspomniałeś żartem na swoim blogu, jeszcze przed mistrzostwami świata w Brazylii, że Niemcy już tego tytułu nie zdobędą, bo na każdym półpiętrze umieszczone były wspomnienia mistrzowskich tytułów, o których już mówiłeś, a więcej pięter nie ma. Kicker zaplanował więc już rozbudowę budynku? Jego dziennikarze na pół roku przed Mundialem wierzyli w ogóle w sukces ekipy Joachima Löwa?
Nie wierzyli, bo mówili, że reprezentacja nie ma obrony. I – jak przypomnimy sobie, jak ta obrona grała przed mundialem i po nim – można było tak stwierdzić. Ale futbol jest nieprzewidywalny. Kicker dopiero parę lat temu wprowadził się do tego budynku, więc przeprowadzki nie planują. Wtedy mówili, że nie będzie takiej potrzeby, bo mistrzostwa nie wygrają. Teraz chyba na serio będą musieli pomyśleć o nowej, wyższej siedzibie.
Rozmawiał: Martin Huć