Za nami kolejny, siódmy już wyjazd na mecz naszego ukochanego Bayeru Leverkusen. Tym razem skromna reprezentacja naszego fanclubu pojawiła się w stolicy Hiszpanii- Madrycie, na meczu Ligi Europy, przeciwko obrońcy trofeum- Atletico de Madrid.
Przygotowania:
Wszystko zaczęło się od losowania fazy grupowej Ligi Europy. Wielu polskich kibiców Bayeru liczyło, że uda się trafić na poznańskiego Lecha, czy choćby Sparte Praga, by można było udać się na bliski i dość tani wyjazd. Los tak łaskawy nie był i przydzielił Aptekarzom samych 'odległych’ rywali- norweski Rosenborg Trondheim, grecki Aris Saloniki oraz hiszpański Atletico Madryt. Mimo sporej odległości do każdego z tych trzech miast, postanowiliśmy nawet w bardzo skromnej grupie zaliczyć choć jeden mecz wyjazdowy w fazie grupowej LE. Pod uwagę były brane tylko Atletico i Aris. Gdy porównaliśmy ceny za przelot zarówno do Salonik, jak i do Madrytu, bezkonkurencyjna była opcja Madrytu, gdzie można było dolecieć niemal trzy razy taniej.
Na początku, zainteresowanie wyjazdem było znikome i w pewnym momencie wydawało mi się, że na podbój europy będę musiał wyruszyć sam, lecz jak się później okazało do Hiszpanii, zdecydował się lecieć również Malas.
Co ciekawe, postanowiliśmy trochę zmienić naszą trasę, by z wyjazdu wyciągnąć jak najwięcej. Tak więc zarezerwowaliśmy loty z Wrocławia do Girony (Barcelony), z Girony do Madrytu, z Madrytu do Londynu, oraz z Londynu do Wrocławia. Europa-tour jak się patrzy.
Kibice z Leverkusen otrzymali 1500 biletów na to spotkanie i przez to, że nie cieszyło się ono dużym zainteresowaniem, spokojnie nabyliśmy bilety w cenie 30 euro/ sztuka, za pomocą Gabi z fanclubu Schwarz-Rot Silesia, za co serdeczne dzięki!
W ten sposób wszystko mieliśmy ogarnięte już ok. 10 dni przed wyjazdem.
Dzień zerowy
Wyjazd oficjalnie rozpoczął się już we wtorek, o godzinie 4 rano, kiedy to Malas wyruszył w kierunku stolicy Śląska ? Wrocławia. Standardowo już- podczas podróży pociągami zdążył poznać on kilku 'ciekawych’ ludzi, ale o tym w tej relacji rozpisywać się nie będę. Kilka minut po godzinie 13, spotkaliśmy się na Dworcu Głównym, po czym zjedliśmy coś i ruszyliśmy na krótką wycieczke do Wałbrzycha, by odebrać bilety na mecz.
Owe bilety przywiozła dla nas Panda, która kilka dni temu wróciła z Leverkusen. Nasz pobyt w Wałbrzychu trwał ok. 30 minut- ledwo zdążyliśmy odebrać owe bilety i już byliśmy na peronie.
Wieczór we Wrocławiu spędziliśmy oglądając pierwszą połowę jednego z meczów Ligi Mistrzów i ostatecznie przygotowując się do wyjazdu, tworząc dokładny plan wyjazdu i lekko po północy położyliśmy się spać.
Dzień pierwszy
Początek dnia był dla nas bardzo pracowity. Ledwo zdążyliśmy podnieść się z łóżek i już zabraliśmy się do końcowych prac nad flagą naszego Fanclubu. Flaga oficjalny debiut miała na spotkaniu wyjazdowym z Borussią M’gladbach, w ostatniej kolejce ubiegłego sezonu, lecz wtedy widoczne były na niej jedynie inicjały naszego Fanclubu- FCl PL. W związku z tym, że dla wielu osób owy skrót nie był do końca jasny, a na dodatek powszechny skrót słowa Fanclub, czyli FC- kojarzył się za bardzo z znienawidzonym 1. FC K*ln, postanowiliśmy dorobić na niej pozostałe litery, by widniała pełna nazwa- SVB FanClub PoLand. Swoją drogą, ciekaw jestem czy istnieje inny polski Fanclub drużyny zagranicznej, który flagi nie zamawiał, lecz uszył ją, tak samo jak my.
Z flagą wyrobiliśmy się do godziny 11:30, po czym szybki prysznic i ruszamy w drogę! Po drodze na przystanek autobusowy, skąd to jechaliśmy na lotnisko, zrobiliśmy małe zakupy na drogę, odwiedziliśmy kantor i ok. 13:30 byliśmy w autobusie na wrocławskie lotnisko. Z osiedla Nowy Dwór, na lotnisko jedzie się ok. 15 minut, tak więc na miejscu byliśmy ok. 25 minut przed początkiem odprawy. Spokojnie dopiliśmy energy drinki- w końcu czekały nas prawie trzy dni bez snu, i tuż po rozpoczęciu odprawy przeszliśmy do sali odlotów. Półtora godziny w oczekiwaniu na samolot zleciało nam bardzo szybko, w międzyczasie w ruch poszły pierwsze vlepy, które pojawiły się na vlepce anty-Schalke, kibiców BVB.
Pierwszy raz dane mi było korzystać z linii lotniczych Ryanair, i muszę przyznać że zrobiły na nas dość pozytywne wrażenie- szczególnie gazetka pokładowa. No dobra, przyznam się- miss września, która zajęła w niej dwie strony.
Lot przebiegł nam bardzo spokojnie. Fajnym przeżyciem był lot nad Alpami, czy tuż nad samym wybrzeżem. Morze śródziemne z wysokości 10.000 metrów robi ogromne wrażenie. Zresztą zobaczcie sami:
W powietrzu spędziliśmy dwie i pół godziny, po czym wylądowaliśmy na lotnisku Girona ? Costa Brava. Następny punkt wycieczki- dostać się do Barcelony. Z tym większych problemów nie było, tuż przy wyjściu z terminalu widać było dworzec autobusowy, gdzie przechodziła większość uczestników tego samego lotu.
Przy kasach biletowych uwagę przykuwał herb FC Barcelony, co oznaczało, że można było nabyć tam drobne gadżety tego klubu, lecz nie po to tam poszliśmy, a po bilet na autobus do Barcelony. Jego cena nie była taka zła- 21 euro za bilet w dwie strony, a z Girony do Barcelony jest ok. 90 km.
Po drodze do stolicy Katalonii podziwialiśmy dość nietypowe dla nas, położenie domów, mijaliśmy tor formuły 1, czy już w samym mieście, barcelońską katedrę. Gdy już opuściliśmy ten dość wygodny autokar, od razu skorzystaliśmy z mapek, które dzień wcześniej przygotowaliśmy i nagraliśmy je na PSP. Jak się okazało, w dobrym kierunku podążaliśmy tylko przez pierwsze 500 metrów. A kierować mieliśmy się na plażę, co prawda trochę nam to nie wyszło.. ale o tym później.
Pierwsze miejsce na naszej mapce, zobaczyliśmy zgodnie z planem, był to Parc de Ciutadella. Sam park, ładny, lecz co zwróciło moją uwagę- miejscowi grali tam w ping-ponga nie widząc piłeczki- było już po zmroku.
Tuż po wyjściu z parku, naszym oczom ukazał się spory plac, idealnie oświetlony i wypełniony palmami, na którego końcu znajdował się Arc de Triomf, co w tłumaczeniu oznacza.. Łuk Triumfalny. Jak się okazało, można zobaczyć go nie tylko w stolicy Francji, choć ten barceloński wydawał się jakby mniej okazały…
W tym momencie zaczęły się nasze problemy, o ile tak je w ogóle można nazwać. Tym razem nie popatrzyliśmy w mapki i… zamiast dojść nad morze, które było punktem numer 3 na naszej mapie, przechodząc przez olbrzymią ilość wąskich uliczek, gdzie to był niesamowity syf, choć te kamieniczki- trzeba przyznać- swój klimat miały, mijając jakąś akcje anty-terrorystyczną, wyszliśmy na główną ulicę Barcelony- La Rambla, olbrzymia liczba sklepów z pamiątkami, pełno cyganów próbujących wciskać nam coś za 3 euro, towarzyszyła nam do kolumny Kolumba- kierowaliśmy się tam, bo tym razem mieliśmy pewność, że za nią, znajduje się port, a za portem- morze.
Port- owszem, znaleźliśmy, a w nim sporo ciekawych ludzi. Najpierw pewien diler przedstawił nam swoją pełną ofertę w kilka sekund, zaś parę chwil później mijaliśmy dość ciekawą kobietę- prowadziła ona rower, cały czas używając dzwonka, na dodatek celowo wjeżdżała swoim mobilem w przechodniów. Gdy jeden ją odepchnął, ta zaczęła go gonić- po półtora godziny w Barcelonie, zgodnie stwierdziliśmy, że to.. a zresztą 🙂
W okolicach portu kręciliśmy się dobrą godzinę, a morza dalej nie znaleźliśmy, dopiero po konsultacjach z miejscowymi dowiedzieliśmy się jak mamy iść- uświadomiliśmy sobie jak łatwo pogubić się w tej zatłaczającej liczbie uliczek.
Ostatecznie plażę Barceloneta udało nam się znaleźć. Jedyne czego żałowaliśmy, to fakt że nie dane było nam być na niej w dzień, skoro nawet w nocy robi takie wrażenie. Pogoda była niemalże idealna jak na godzinę 22:30. 25 stopni i zero wiatru nad samym morzem, coś wspaniałego. Gdy już zdążyliśmy usiąść nad samym morzem, zaczepiły nas dwie dziewczyny, mające problem z otworzeniem butelkowego piwa. Oczywiście zaczęły one po angielsku 'do you speak english?…’, lecz gdy Malas zapytał się mnie po polsku, czy potrafię zapalniczką otworzyć, dziewczyny się na nas popatrzyły i równocześnie (tym razem już w ojczystym języku)- To Wy jesteście z Polski?’ – wszyscy wybuchliśmy śmiechem, chwilę porozmawialiśmy, i życząc sobie miłego pobytu opuściliśmy nowe koleżanki- jak się okazało, były to studentki ze stolicy.
W związku z tym że tego dnia w Hiszpanii odbywał się strajk generalny, mogliśmy jedynie pomarzyć o metrze, właśnie przez to nie dane nam było zobaczyć m.in. stadionu Barcelony- słynnego Camp Nou.
Z plaży wędrowaliśmy z powrotem w kierunku Ramblas, oczywiście prawię się zgubiliśmy, przez pewien mylny budynek, lecz pewien Hiszpan, nie znający angielskiego, dość śmiesznie wytłumaczył nam jak tam dojść. Kierowaliśmy się zgodnie z jego radami, choć ? z tego co nam mówił, nie zrozumieliśmy.
Na Ramblas postanowiliśmy trochę odpocząć, po czym przegoniła nas stąd ekipa sprzątająca ulice, aż chciało się powiedzieć 'w końcu zaczęli sprzątać’.. Właśnie w tym momencie trzeba było ruszać tymi samymi, wąskimi, pustymi już uliczkami, gdzie nieomieszkaliśmy skorzystać z bogato rozbudowanej oferty kateringowej i zamówiliśmy kebab, zresztą nawet on był niezbyt smaczny.
Godzinę przesiedzieliśmy na dworcu i z Barceloną, która zrobiła na nas średnie wrażenie trzeba było się żegnać. Ledwo usiedliśmy w autokarze- zasnęliśmy i sądzę że na tym można zakończyć opis pierwszego dnia naszego wyjazdu.
Dzień drugi
Tak w gwoli ścisłości, drugi dzień tej eskapady trwał od prawie pięciu godzin, ale mniejsza o szczegóły. Na lotnisku w Gironie szybko przedostaliśmy się do hali odlotów a tam już można było spokojnie się zdrzemnąć. Choć powiem szczerze, spać mi się już nie chciało- tak więc rozegrałem w fifie pojedynek między drużynami, które oglądać mieliśmy już za 15 godzin.
W samolocie- ciekawa sprawa ? okazało się że lecimy tym samym, a na dodatek siedziemy w tych samych miejscach, co poprzednim razem! Po czym to poznaliśmy? Vlepka Bayer 04 Leverkusen ? Fanclub Polska na jednym z foteli. Lot przebiegł nam spokojnie i wpół do dziewiątej wylądowaliśmy na olbrzymim, madryckim lotnisku Barajas. Chwila na ogarnięcie się i zaczęło się bieganie wzdłuż wszystkich terminali za poszukiwaniem metra, ale wcześniej skorzystaliśmy z internetu, by 'skrobnąć’ parę zdań na naszym forum- tzw. 'Live from Madrid-Barajas’.
Jeszcze trochę pokręciliśmy się po lotnisku i ok. półtora godziny po lądowaniu wyruszyliśmy na podbój centrum Madrytu. Mieliśmy to szczęście, że strajk, o którym wspomniałem już wyżej, miejsce miał tylko w środę, tak więc tym razem spokojnie mogliśmy korzystać z metra. Nabyliśmy bilety całodniowe- kosztowały nas one 5 euro, i ruszyliśmy w kierunku punktu numer 1 ? stadionu Realu Madryt, na którym kilka razy gościli już kibice Bayeru- Estadio Santiago Bernabeu.
Dojazd do stacji 'Ministerios’ zajął nam z 15 minut, tyle samo spacer- i kiedy zobaczyliśmy stację ?Santiago Bernabeu? wiedzieliśmy że zza bloku, ukaże się nam ten legendarny stadion. Pierwsza reakcja- na zdjęciach wydawał się mniejszy. Ogrom jego konstrukcji po prostu zwala z nóg.
Stadion wywarł takie wrażenie, że bez zastanowienia kupiliśmy w kasach bilety na zwiedzanie obiektu. Tanie to one nie były- ich koszt wynosił tyle, co bilet na mecz, na miejscach stojących BayAreny- 16 euro, ale nie często ma się okazję zwiedzić arenę jednego z najbardziej utytułowanych klubów świata.
Bernabeu-tour podzielone zostało na dziewięć części. Początek zwiedzania miejsce miał na przedostatnim piętrze, gdzie mogliśmy podziwiać panoramę stadionu. Stamtąd przeszliśmy do muzeum klubowego, już na początku widać było ciekawe dla Nas akcenty- najpierw, zdjęcie Zinedine Zidane’a, strzelającego bramkę Bayerowi.
Parę chwil później następne zdjęcia z pamiętnego finału Ligi Mistrzów. W oczy rzucały się także fotografię Macieja Lampe, oraz w galerii wszystkich zawodników Realu- Jurka Dudka.
W samym centrum muzeum, nie zabrakło kolejnych fotografii, skrótów, oraz samego pucharu z 2002. Dopiero wtedy tak naprawdę uświadomiłem sobie, jak blisko ta magiczna drużyna była pokonania Realu i sięgnięcia po najważniejsze trofeum w europie.
Po opuszczeniu muzeum, robiąc kółeczko trybunami Santiago Bernabeu doszliśmy do trybuny głównej, oczywiście w międzyczasie zostawiliśmy po sobie znak w postaci vlepki. Z trybuny głównej w dół- na ławki rezerwowych- powiem Wam, że Dudek to ma tam naprawdę wygodnie na ławce, nie wspominając o tym co mają w szatni- to był następny punkt wycieczki. Tam ujrzeliśmy prawdziwy gabinet odnowy biologicznej- sauny, stoły do masażu.. Jeszcze tylko wizyta w sali konferencyjnej, fanshopie i z słynnym stadionem się pożegnaliśmy.
Kolejny krótki spacer, na stację metra, która znajdowała się obok budynków, tworzących ?bramę europy?, oraz dworca autobusowego.
Chwila moment i dojechaliśmy do kolejnego celu- stacja Ibiza. Od tego momentu po Madrycie poruszaliśmy się tylko na nogach. Piękna pogoda- ok. 30 stopni, sprawiła że przez hiszpańską stolice przechadzaliśmy się w krótkich spodenkach i podkoszulkach…
W drodze do Plaza Mayor, gdzie to spotkać przed meczem mieli się kibice Bayeru, minęliśmy spory park, którego nazwy już nie pamiętam, miejsce, gdzie kibice Realu świętują swoje największe sukcesy, czy słynną ulice 'Gran via’, niektórzy twierdzą, że takiej ulicy jak ta, nie ma w całej europie.
Z stacji Ibiza, do wyżej wymienionej ulicy Gran via, zrobiliśmy prawie trzy kilometry, choć wtedy nie czuliśmy że pokonaliśmy aż taki dystans. Pora na pierwszy tego dnia posiłek, odwiedziliśmy KFC. Nasza 'siesta’ trwała ok. godzinę- następnie zdecydowaliśmy się powolutku przechodzić na Plaza Mayor. Po drodze spotkaliśmy pierwszego kibica Bayeru, który pokazał nam jak mamy iść i sącząc złoty trunek, ok. godzinę czekaliśmy aż zbierze się grupa kibiców Bayeru.
Liczba fanatyków ?Aptekarzy?, którzy tego dnia pojawili się w Madrycie nie była zbyt duża, sprzedano ok. 300 biletów (info na dzień przed końcem sprzedaży, do tego należy doliczyć fanów podróżujących z BayTravel). Na tym pięknym placu już od godziny 16. było widać rozsianych po knajpach fanów w czerwono-czarnych szalikach. Ok. godziny 17:30 nastąpiła zbiórka i pierwsze śpiewy chwalące Naszą drużynę. Przez te śpiewy i kapitalną zabawę, fani Bayeru wzbudzili zainteresowanie pozostałych, obecnych na Plaza Mayor i byliśmy niczym atrakcja turystyczna, praktycznie każdy zwracał uwagę i robił zdjęcia. Ostatecznie zebrało się ok. 100 osób. Organizacja była naprawdę słaba, przez co… poznaliśmy kilku nowych znajomych.
Jedna grupa chciała na stadion udać się metrem, druga zdecydowała się na podróż z buta. Zdecydowaliśmy się zabrać z tą drugą grupą. Gdy wdaliśmy się w w mały dialog, okazało się że jedna osoba z nich, jest Polakiem. Standardowo już wszyscy byli w szoku, że są ludzie z Polski, którzy za Bayerem przemierzają tyle kilometrów. Podzieliliśmy się vlepkami i od tego momentu niemalże każdy znak po drodze na stadion przyjmował na siebie naklejki polskiego Fanclubu Bayeru. Dzięki życzliwości nowo poznanych ?Aptekarzy?, nasze rzeczy mogliśmy zostawić w hotelu, po czym już bez zbędnego obciążenia ruszyliśmy w kierunku stadionu.
Z uliczki na uliczkę, grupa kibiców Bayeru powiększała się i kiedy byliśmy już niemal przy stadionie, policja zdecydowała się nas wycofać na inną drogę, by nie dopuścić do starcia z kibicami Atletico. Nie udało im się to.
Na ostatniej prostej, tuż przy stadionie, gdzie nie brakowało śpiewów z naszej strony, zaatakowała nas grupa Frente Atletico, w ok. 30 osób. Starcie na duży plus dla gospodarzy- o stratach nie będziemy się tutaj wypowiadać, bo to nie do tego miejsce.
Pod stadionem większość kibiców Bayeru było w szoku, gdyż w Bundeslidze do takich starć przyzwyczajeni nie są. Niech to zdarzenie będzie nauczką na przyszłość.
Na samym stadionie, przechodzimy niezbyt szczegółową kontrolę i na ok. półtora godziny przed meczem meldujemy się na sektorze gości. Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy było oczywiście rozwieszenie fany, która 'odnowiona’, miała swój debiut. Standardowo już, przez niedoinformowaną ochronę, nie obyło się bez problemów, ze względu na wymiary flagi.
Na stadionie zaczęliśmy śpiewać w momencie, gdy na rozgrzewkę wybiegł Rene Adler. Do meczu pozostawało co raz mniej czasu, w międzyczasie na murawie pojawiła się drużyna Atletico, a zaraz po niej do rozgrzewki dołączyli pozostali piłkarze Bayeru.
Stadion wypełniał się naprawdę mozolnie, tak że na 20 minut przed meczem ? stadionu stało jeszcze puste. Ostatecznie liczba kibiców na stadionie tego dnia wyniosła 40.000 osób, w tym ok. 500 kibiców z Leverkusen, choć tak naprawdę ciężko ustalić dokładną liczbę. Komentator telewizyjny wspomniał nawet o ok. 600 osobach, lecz jak na moje oko- przesadził.
Mecz na boisku układał się dobrze dla Bayeru- gra tego dnia była przyjemna dla oka i to Bayer jako pierwszy wyszedł na prowadzenie, po bramce Derdiyoka. W pierwszej części gry lepszy był Bayer, w drugiej zaś, dało znać o sobie Atletico- udało im się wyrównać po bramce z rzutu karnego.
W przerwie, zawołał mnie Polak, którego poznaliśmy w drodze na stadion i z zadowoleniem krzyknął ?miałeś rację- wygramy!’ – przed meczem, był on święcie przekonany, że wygrać nam się nie uda, ja zaś chyba pierwszy raz miałem całkiem odmienne zdanie i zwycięstwa byłem bardzo pewny…
Ostatecznie, mimo tego, że obie ekipy miały szansę na podwyższenie rezultatu, spotkanie zakończyło się remisem, choć niedosyt pozostał…
Teraz to co najważniejsze- czyli mecz na trybunach. Zdecydowanie więcej spodziewałem się po dopingu gospodarzy. Tak naprawdę, głośno było tylko kilka razy, na dodatek po wyrównującej bramce- kiedy do dopingu, prócz trybuny za bramką włączały się pozostałe sektory. Choć przyznam że sam doping, jak i stadion, były całkiem inne niż typowo europejskie. Przypominało to trochę Argentynę.. W młynie gospodarzy zauważyć można było flagę chorzowskiego Ruchu.
Teraz coś o sektorze gości.. Mimo tego, że było nas zaledwie 400-500 osób, bawiliśmy się na sektorze przez cały mecz.. i nie tylko. W doping angażowało się większość osób znajdujących się na sektorze i wg mnie dało to dobry efekt. Choć z sektora- ciężko oceniać.
Jak już wspomniałem, dopingowaliśmy nie tylko w czasie samego meczu, pewna grupa bawiła się całą przerwę, zaś już cały sektor, jeszcze lepiej niż w czasie meczu, bawił się po jego zakończeniu, kiedy to stadion Atletico opustoszał. Szkoda że tylko poszczególni piłkarze, podczas rozruchu pomeczowego dołączyli do naszej zabawy. Na dwie strony polecieliśmy SVB. Najpierw z kilkoma osobami, które pozostały na innej trybunie, a później, próbowaliśmy z samymi piłkarzami, lecz odpowiedział nam tylko Friedrich, za co otrzymał brawa. Śpiewaliśmy dobrą godzinę, bo tyle przetrzymano nas na sektorze, po czym w eskorcie policji opuściliśmy stadion i udaliśmy się w kierunku centrum…
Odebraliśmy rzeczy z hotelu, trochę pokręciliśmy się po centrum i pierwsze zmęczenie dawało o sobie znać, w końcu nie spaliśmy drugi dzień, a przed nami jeszcze Londyn.. zdecydowaliśmy więc pożegnać Madryt i ruszyć w kierunku lotniska Barajas.
Dwie przesiadki, ok. 30 minut i dotarliśmy na lotnisko- w końcu mogliśmy się chwilę zdrzemnąć…
Dzień trzeci
Najważniejszy punkt wycieczki już za nami. Teraz tylko wizyta w stolicy Anglii i wracamy do Wrocławia.
Chwila, którą mieliśmy poświęcić na drzemkę- zamieniła się w ok. dwie godziny. Tyle dobrze, że przynajmniej było wygodnie, choć z tego co widzieliśmy, sporo osób spało na ziemi. Ciekawie. Opcja prawie tak dobra, jak McDonald podczas wyjazdu do Dortmundu.
Ledwo przeszliśmy kontrolę i przypadkiem spotkaliśmy kibica Bayeru, którego poznaliśmy podczas zbiórki na Plaza Mayor- Jak się okazało, też leciał 'przez’ Londyn, tyle że nie na Stansted, tylko Luton i lot miał godzinę po nas. Chwilę pogadaliśmy, zajęliśmy dobre miejsca i.. znów zasnęliśmy. Nie udało się wygrać z organizmem 🙂
Tak zleciała kolejna godzina- pożegnaliśmy się z kolegą i udaliśmy się do samolotu. Podobnie jak po przejściu odprawy, zajęliśmy sobie miejsca i znowu opcja spanie. Jeszcze tylko sprawdziliśmy czy czasem nie ma vlepki pod 'stolikiem’. Tym razem nie było 🙂
Londyn przywitał nas typową angielską pogodą i kosmicznymi cenami w Burger Kingu, ale mniejsza z tym. Szybkie śniadanie i ruszamy do centrum specjalnym autokarem linii S6.
17 funtów za bilet w dwie strony i przed nami półtora godziny drogi (z czego ok. połowa przez samo miasto), po czym wysiadamy tuż obok stacji kolejowej London Victoria.
Podobnie jak w Barcelonie, na każdym kroku można było spotkać stoiska z pamiątkami. Biznes niemalże idealny. W tym momencie przesyłamy podziękowania do Konrada, za szczegółową mapkę centrum Londynu, z jakże ciekawymi opisami..- mimo jej posiadania, trochę zmieniliśmy trasę wycieczki, lecz przydała się ona przy powrocie.
Kolejno zaliczaliśmy: najpierw Buckingham Palace, następnie przechodząc przez jeden z królewskich parków, noszący taką samą nazwę, jak stadion Newcastle United- Saint James’s Park, gdzie to wiewiórki nie boją się ludzi, znaleźliśmy się w okolicach słynnego muzeum Churchilla.
Oczywiście nie zabrakło pamiątkowych fotek w charakterystycznych budkach telefonicznych i naklejaniu na nich vlep.
Teraz pora na Big Bena. Przechodzimy jednym z wielu mostów nad Tamizą i znajdujemy się praktycznie pod samym London Eye. Dopiero gdy się pod nim stoi, człowiek widzi jakie to olbrzymie. Zapewne gdyby nie resztki funduszy, które nam pozostały i brak czasu, wybralibyśmy się na tą ?przejażdżkę’.
Spacerowaliśmy w wzdłuż Tamizy i postanowiliśmy poszukać Tower Bridge, lecz gdy zorientowaliśmy się jak to daleko, odpuściliśmy. Niestety, brak czasu. Właśnie przez to, nie dane nam było zobaczyć żadnego z wielu londyńskich stadionów.
Na ok. godziny przed odjazdem autobusu w kierunku lotniska, postanowiliśmy zrobić małe zakupy i wracać w kierunku dworca Victoria. Po drodze zatrzymujemy się ponownie w parku, by trochę odpocząć, gdzie oglądamy gołębią walkę o kawałki pączka.
Droga na lotnisko z pewnością trwała dłużej niż ta w pierwszą stronę. Na zegarek nie patrzyliśmy, ale myślę że zajęła spokojnie z dwie godziny. Te londyńskie korki…
Na samym lotnisku już wszystko szybko, sprawnie i przyjemnie, gdyby nie problemy żołądkowe mojego towarzysza. W tym momencie na dobre kończył nam się ten wymarzony wyjazd. Lot do Wrocławia przebiegł równie spokojnie jak trzy pozostałe i przed godziną 23 czasu miejscowego wylądowaliśmy na lotnisku im. Mikołaja Kopernika w stolicy Śląska.
W związku z tym, że po godzinie 23 nie było bezpośredniego połączenia lotniska z dworcem, co jest dla mnie śmieszne- na chwilę wpadliśmy jeszcze do mnie, po czym odprowadziłem Malasa na przystanek i w sumie po czterech dniach, trzeba było się pożegnać.
Podsumowując tą relację, nawet nie piszę że warto było przebyć te prawie 6000 kilometrów (w przypadku Malasa jeszcze więcej) za naszą drużyną, bo to jest oczywista oczywistość, napiszę jedynie że jesteśmy z siebie dumni. Po prostu. Odłożyliśmy masę innych rzeczy na drugi plan dla tej jednej najważniejszej. Po takich wyjazdach człowiek uświadamia sobie jaka jest jego hierarchia wartości i co jest dla niego najważniejsze.
Dziękuję Bogu że jestem kibicem.
Atletico de Madrid – Bayer 04 Leverkusen 1:1
Frekwencja: 40.000 (500 osób z Leverkusen)