Na mniej więcej dziesięć minut przed końcem regulaminowego czasu gry nastroje kibiców Bayeru mogły być pozytywne. Drużyna prowadziła 1-0 i mimo że w drugich czterdziestu pięciu minutach zatraciła świeżość z pierwszej połowy, wydawała się mieć mecz pod kontrolą. W 79. minucie dał o sobie znać – po raz kolejny – jeden z naszych głównych mankamentów. Obrona stałych fragmentów gry. W doliczonym czasie z kolei mogliśmy po raz kolejny zobaczyć, na czym polega prawdziwy fenomen Neverkusen. Ale po kolei.

W pierwszej odsłonie spotkania Bayer mógł się podobać. Nie graliśmy już na siłę do przodu, dla zasady, często wbrew logice. Aptekarze cofnęli się nieco, czasem nawet pozwalali sobie na oddanie inicjatywy przyjezdnym, tylko po to jednak, by po odebraniu piłki wyprowadzić szybki kontratak przerzutem na skrzydło do Juliana Brandta czy Karima Bellarabiego. Żadne tam przejmowanie futbolówki na połowie rywala, gdzie już jest go pełno i przedzieranie się przez mur obrony. Nie, oglądaliśmy uczciwe i pasujące do nas wycofanie się na własną połowę, wciąganie tam przeciwnika i kontry przy wykorzystaniu największego atutu naszych skrzydłowych (szybkość!), by dzięki temu kąsać naszych rywali. Brandt i Bellarabi mieli sporo miejsca, by się rozpędzić. Pomysł Tayfuna Korkuta, choć z pozoru zachowawczy, mógł się podobać. Podobnie Bayer grał w sezonie 2012/13, kiedy pod wodzą Saschy Lewandowskiego i Samiego Hyypii finiszowaliśmy na trzecim miejscu, punkt za diablo wówczas mocnym Dortmundem.

Pewnym ułatwieniem do realizacji podobnej taktyki, która stanowiła zaprzeczenie tego, co do niedawna serwował nam Roger Schmidt, była szybko zdobyta bramka. Gospodarze wyszli na prowadzenie już w 7. minucie, po tym jak futbolówka po kiksie Theodora Gebre Selassiego wylądowała pod nogami Brandta. Skrzydłowy Bayeru uderzył potężnie z około dwudziestu metrów. Piłka trafiła w poprzeczkę, odbiła się od linii bramkowej i wróciła w pole. Tam doskoczył do niej niepilnowany Kevin Volland i spokojnie posłał ją głową do siatki, mimo rozpaczliwej próby interwencji ze strony Felixa Wiedwalda.

Werder podjął kilka prób wyrównania, jednak na ogół defensywa Aptekarzy radziła sobie bardzo dobrze, nawet mimo kolejnych „popisów” Aleksandara Dragovica, który już w pierwszej minucie wdał się w niepotrzebny pojedynek we własnym polu karnym, przez co o mały włos sprokurował bardzo groźną sytuację, a w 19. minucie faulował jednego z rywali tuż przy linii wyznaczającej granicę pola karnego. Biorąc pod uwagę, że w Werderze gra specjalista od rzutów wolnych ? Zlatko Junuzovic ? nie było to najlepsze posunięcie ze strony defensora die Werkself.

Generalnie to Bayer częściej atakował, a w 31. minucie bliski podwyższenia rezultatu był Wendell. Nie mając za bardzo komu podać piłki, Brazylijczyk uderzył w pełnym biegu z dystansu. Efektem był mocny strzał pod poprzeczkę, spektakularnie wybroniony przez Wiedwalda.

Szturmu nie było, ale wyglądaliśmy lepiej. Cierpliwe wyczekiwanie na dogodny moment do zainicjowania ataku szybkim przerzutem na skrzydło i zdanie się na umiejętności skrzydłowych przy konstruowaniu akcji wyraźnie nam służyło. Szkoda tylko, że nie udało się jednak strzelić kolejnego gola przed przerwą, bo po wznowieniu gry nie było już tak kolorowo. W 49. minucie świetnie do przodu pociągnął z piłką Julian Brandt, który odegrał do wbiegającego prawą stroną w pole karne Bellarabiego. Karim wyprzedził obrońców i uderzył z dość ostrego kąta na dalszy słupek. Piłkę minimalnie podbił bramkarz z Bremy, przez co musieliśmy się obejść smakiem. Po tym efektownym zrywie, na długi czas w obozie Bayeru zapanował marazm i bezbarwność.

W 58. minucie do głosu po długim okresie stagnacji doszli goście. Po niezłym dośrodkowaniu Fina Bartelsa z prawego skrzydła bliski szczęścia był Junuzovic, na szczęście jednak szyki pokrzyżował mu Benjamin Henrichs i skończyło się na strachu; piłka pofrunęła obok bramki.

Coraz mniej liczne akcje ofensywne Bayeru wciąż opierały się głównie na szybkich skrzydłowych, tym bardziej dziwią więc decyzje o ściągnięciu obu występujących na tej pozycji piłkarzy z boiska (Bellarabi opuścił je w 64. minucie zmieniony przez Kaia Havertza, dziesięć minut później Brandta zluzował raczej nie słynący z dynamiki i szybkości Admir Mehmedi). Ataki gospodarzy wyraźnie zwolniły.

Tymczasem w 66. minucie przeżyliśmy chwile grozy pod bramką Bayeru. Bernd Leno kapitalnie przeciął groźną akcję zawodników Werderu rzucając się na piłkę. Traf chciał, że chrapkę na jej przejęcie miał również Gebre Selassie, który w ferworze walki kopnął golkipera Aptekarzy w głowę. Leno, który długo leżał na murawie, na szczęście mógł kontynuować grę, do końca meczu występował jednak z wacikami w obu dziurkach nosa.

Wreszcie nadeszła 79. minuta, która zmieniła wszystko. Do tej pory mogliśmy być raczej zadowoleni z odmiany, jaką Bayerowi dało odejście od przesadnie gloryfikowanej filozofii Rogera Schmidta. Na około dziesięć minut przed końcem meczu na BayArenę wróciło jednak Neverkusen.

Mniejsza już o gola. Ot, zdarza się, że po dośrodkowaniu z rzutu wolnego w pole karne piłka zostaje wybita zbyt krótko (w tej roli Kai Havertz), trafia pod nogi jednego z zawodników drużyny przeciwnej (Robert Bauer), ten uderza, nastrzeliwując jeszcze partnera z ataku, przez co futbolówka po rykoszecie wpada do bramki. Tym razem w rolę strzelca wcielił się Claudio Pizarro, wprowadzony na murawę raptem 180 sekund wcześniej.

Spektakl, który nie cieszył nikogo z fanów Bayeru, trwał w najlepsze. W 90. minucie po głupim, niepotrzebnym faulu drugą żółtą kartkę otrzymał Wendell. To było jednak tylko preludium do kolejnego koncertu gry na nerwach, jaki zafundowali nam nasi zawodnicy.

Piąta, ostatnia minuta doliczonego czasu gry. Maximilian Eggestein fauluje we własnym polu karnym próbującego sięgnąć piłkę Benniego Henrichsa. Sędzia wskazuje na wapno. Do ustawionej na jedenastym metrze piłki podchodzi Ömer Toprak.

Czy trafił? Pewnie, że trafił. W bramkarza. Strzał blisko środka, lekki, sygnalizowany, na poziomie okręgówki. Żeby nie pastwić się nad naszym kapitanem, rozgrywającym ostatnią rundę w Leverkusen, warto wspomnieć, że w obronie grał bardzo przytomnie i kilka razy swoimi słynnymi, spektakularnymi wślizgami ratował nam skórę. Ale wszystko to zbledło wobec tej ostatniej, stuprocentowej szansy na uratowanie dwóch punktów.

Niestety, musieliśmy zadowolić się remisem, znów „wywalczonym” w takim stylu, że nie pozostawało nic, tylko rwać sobie włosy z głowy. Jeśli dziś Mainz ogra ostatni w tabeli Darmstadt, obsuniemy się na jedenastą pozycję. Nie wygląda to na pogoń za Ligą Europy.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj
Captcha verification failed!
Ocena użytkownika captcha nie powiodła się. proszę skontaktuj się z nami!