Mecz Bayeru Leverkusen z Eintrachtem Braunschweig nie zapowiadał się może szałowo, ale z pewnością powinny mu były towarzyszyć ogromne emocje. Bayer chciał potwierdzić przełamanie, ponadto drużyna wciąż walczy o Ligę Mistrzów, a przynajmniej tak twierdzi. Z kolei Eintracht chyba nie daje za wygraną i chciał w związku z tym udowodnić w sobotę, że nie jest odpowiednikiem Greuther Fürth z poprzedniego sezonu – beniaminka, który okazał się outsiderem ligi i spadł z hukiem, wracając po ledwie roku tam, gdzie jego miejsce.
Żadna ze stron sobotniego meczu jednak wygrać specjalnie nie chciała. No, może chciał Eintracht, ale zabrakło umiejętności i szczęścia – choć Bayer nie potrafił wbić ligowej „czerwonej latarni” bramki z gry, dostał od losu jak najbardziej zasłużony rzut karny, miał też w kadrze Stefana Kiesslinga, który potrafił go wykorzystać.
To jednak nie bramka Kiessa, ani wcześniejsze przepiękne trafienie Kena Reichela zapisało się w mojej pamięci jako reprezentatywne wydarzenie tego spotkania. Nie było nim nawet wysłanie na trybuny opiekuna gości, Torstena Lieberknechta. Gdy wracam pamięcią do spotkania sprzed kilku dni, przed oczami staje mi przede wszystkim wyprostowany środkowy palec Emira Spahicia.
Była 89. minuta meczu, na murawie leżał jeden z graczy Eintrachtu, który ucierpiał w starciu z obrońcami Aptekarzy. Zawodnikom Bayeru nawet nie przeszło przez myśl, by przerwać grę. W pole karne rywali zapędził się Emir Spahic, ale nic z jego akcji nie wyszło. Dwójce szczególnie wyczulonych na fair play graczy z Braunschweig taka postawa kapitana Bośni i Hercegowiny nie przypadła do gustu, zapewne padły jakieś komentarze pod adresem naszego obrońcy. Odpowiedzią był, żeby to ująć w ramy politycznej poprawności, gest powszechnie uważany za obelżywy. Spahic nie krępował się przy tym obecnością kamer, ani nawet tym, że akurat na stadionie miał miejsce tzw. „dzień familijny”, czyli inicjatywa zarządu polegająca na ściągnięciu na mecz całych rodzin (z narażonymi na deprawację dziećmi, a jakże).
Mimo to, nie mam zamiaru śladem komisji kontrolnej DFB wylewać kubła pomyj na głowę środkowego obrońcy. Trudno, stało się: Emirowi zdarzają się gorsze wyskoki – na co gorliwie przytaknie zapewne Henrikh Mkhitaryan z Dortmundu – gorsze rzeczy widuje się i słyszy pod pierwszą lepszą szkołą. Z drugiej strony ciężko tłumaczyć się tym, że podobne gesty młodociany kibic futbolu może zaobserwować w telewizji, internecie, czy nawet wśród rówieśników na własnym podwórku. Emir popełnił błąd, za który pewnie zapłaci, ale w odróżnieniu od DFB nie widzę powodu, żeby z jego środkowego palca robić aferę. Sęk w tym, że w dzisiejszych czasach piłkarzowi przydzielono rolę autorytetu moralnego: ma grać fair play, z poszanowaniem dla rywali. Musi świecić przykładem na boisku i poza nim.
Nie kupuję takiego wizerunku. No, może nie do końca. Podejmę się niewdzięcznego zadania i wezmę Emira w obronę, choć wielu kibiców – pewnie słusznie, niech tam – może się ze mną nie zgadzać. Moim zdaniem każdej drużynie przydaje się taki Spahic. Zawodnik z gorącą krwią, który od czasu do czasu daje się ponieść nie do końca zdrowym emocjom dodaje drużynie kolorytu, a przy tym umacnia kibica na stanowisku, że jego ukochany zespół to nie tylko zgraja profesjonalistów, których niespecjalnie obchodzą boiskowe wydarzenia; którzy robią to, czego się od nich oczekuje w zamian za kosmiczną dla zwykłego zjadacza chleba pensję. Podobne zachowania jak to z końcówki sobotniego meczu oczywiście muszą spotykać się z naganą, jednak sprawiają, że futbol wraca do swoich korzeni, staje się bliższy podwórkowemu kopaniu piłki. Komuż z nas nie zdarzało się rzucić mięsem podczas „arcyważnego” spotkania toczonego na osiedlowym boisku?
Spahic zapewne zostanie ukarany za ten gest, choć komisja DFB czeka na jego oficjalne wyjaśnienia. Oby tym razem nie skończyło się podobnie jak we wspomnianym wcześniej przypadku, gdy reprezentant Bośni i Hercegowiny oćwiczył na boisku Henrikha Mkhitaryana – wtedy Emir pauzował przez trzy kolejki.
***
Wracając na moment do dnia rodzinnego: była to naprawdę trafiona inicjatywa. Dział klubu odpowiedzialny za marketing może świętować zasłużony sukces: dzięki obniżce cen biletów dla rodzin oraz dodatkowym atrakcjom dla dzieci drużyna, która zawodzi w lidze, wreszcie zapełniła cały stadion. Pytanie, czy uda się to po raz kolejny: bez końca zniżek ofiarowywać kibicom nie sposób, zespół wciąż gra słabo, a piłkarze to łobuzy i nie wiadomo, czy przystoi zabierać dzieci na ich popisy. W każdym razie „dzień rodzinny” można oficjalnie uznać za udany.
Adrian Liput